Zakręcona...

4 wrz 2012

Kłótnia

Ku*** jego mać! Nienawidzę kłótni z rodzicami! Mogę przyjmować sarastyczne komentarze od znajomych. Wzmianki  o tym, że czasami niewłaściwie sie zachowuję, ale ile można wysłuchiwać o tym, że nie jestem ideałem?!

Mieszkam z nimi 21 lat i od dziecka słyszę tylko ciągłe narzekania. Ciągle to samo zawiedzenie w oczach, że jestem nie dośc dobra. Nie ważne, co zrobię, nie ważne, jaką ocenę przyniosę do domu, zawsze to za mało. Nie jestem ideałem. Gdy dyskutuję, często ponoszą mnie emocje, kiedy wyrażam jakąś ważną dla mnie opinię czasem mówię, jakbym była najmądrzejsza na świecie. Wiem, że nie jestem! Koloryzuję opowieści (nie kłamię!), mam w sobie zawsze burzę emocji, jestem za nadto podekscytowana rzeczami mało waznymi, które dla mnie zawsze mają niesamowitą wartość. Prawie każda. Hiperbolizuję swoje emocje, niczym tandetny aktor na scenie. Nie ejstem ideałem! Ale taka jestem... przyjaciele mnie akceptują, mój partner mnie akceptuje, znajomi, reszta rodziny, nowo poznani... wszyscy mnie akceptują taką jaka jestem. Dlaczego rodzice nie mogą?

Rozumiem, że chcą mnie nauczyć, jak sie poprawnie zachowywać, aby wiodło mi sie w życiu, jak najlepiej, ale za późno. Wiele mnie nauczyli, wiele dobrego... jednak już za późno na to abym brała od nich takie lekcje. Nie ejstem dzieckiem, nie oszlifują już mojej osobowości. Jestem jaka jestem i najwyższy czas to zaakceptować. Jednak oni nie potrafią. Nigdy nie usłyszałam od nich "Jesteśmy s Ciebie dumni". Wiecznie tylko pretensje, pouczenia, lekcje, pokazywanie braków, porównywanie do innych... Nidgy nie było im dość... Jako małe dziecko bardzo sie ty przejmowałam i bolało, jak cholera, jednak teraz? Teraz zaczynam mieć pustkę w sobie. W czasie kłótni wciąz czuję żal i złość. Ale po chwili nie mam w sobie nic, żadnych emocji. Chciałabym płakać, ale nie mogę... nie mam już czym.

Nigdy nie dorosnę do ich ideału.

28 sie 2012

I am back...

Długo mnie tu nie było, ale potrzebowałam czasu na kilka ważnych przemyśleń. Poza tym przyszły wakacje i niestety nie było czasu. Kto by pomyślał, że w tak krótkim czasie może sie tyle wydarzyć...

Zastanawiające, jak jedno zdarzenie może całkowicie odmieniać nasze losy. Jeden dzień, jedna chwila- dosłownie kilka minut i zaczyna się patrzeć na swiat z zupełnie innej perspektywy! Dla jednych jest to 5 minut zagrożenia śmiercią dla drugich kilka pięknych słów wypowiedzianych przez kochaną osobę lub kilka słów brutalnej prawdy.

Mnie nie zmienił jeden dzień. Zmieniły mnie dwa tygodnie, choć powinnam zawrzeć to w cudzysłowiu. Na dwa tygodnie wyjechałam z Polski, by wraz z rodzicami podziwiac piękno Andaluzji. Było wspaniale jednak to był pierwszy, tak długi, okres rozstania z moim partnerem (określenie chłopak wydaje mi się strasznie dziecinne, nie wiem dlaczego). Człowiek wielokrotnie powtarza komuś "Kocham Cię" wierząc w to, co mówi, jednak nie mając 100% pewności. Nie znamy przyszłości. Nie wiemy, czy dzisiejsze "Kocham" nie stanie sie dla nas za chwilę bezwartościowe, bez zadnego powou. Po prostu czasem "przechodzi" choć jesteśmy pewni, że będzie trwało wiecznie. Jak więc przekonać się, że to właśnie TO? Ano, ludzie mają wiele sposobów... bycie z innym przez jakiś czas, odczekanie, chwilowe rozłąki.... Mnie właśnie to ostatnie pokazało, jak wiele TEN ktoś dla mnie znaczy. Nie wiedziałam, że tak zareaguję. To w końcu tylko dwa tygodnie, nie dwa lata. Jednak ta świadomość, że nie ma go w pobliżu, że wcześniej dzieliło nas kilometrów 20 a teraz dzieli ponad 3 000... że nie ma żadnej możliwości by do niego pojechać, przytulić się.. wiele nocy wtedy przepłakałam błagając (nawet nie wiem kogo) by dał mi choć jedną minutę, na poczucie jego bliskości...
To z jednej strony lekko przerażające, a z drugiej jak najbardziej piękne, że człowiek może mieścić w sobie takie pokłady uczucia i przywiązania do kogoś... Wiele razy myślałam, że jestem zakochana, że znalazłam osobę, która będzie dla mnie kimś najważniejszym. Jednak dopiero teraz, mając za sobą dobre i złe chwile, mogę szczerze i z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że kocham....

12 cze 2012

What next ?

Sesja, choroba, sesja.... na zmianę zaliczam obecnie tylko te dwie rzeczy.
Nie mam czasu dla siebie, nie mam czasu pisać... nawet nie mam pomysłu o czym miała bym pisać! Chociaż... tak lubię psychologię... Dlaczego w chwilach, gdy moja głowa wolna jest od różnorakich przemyśleń nie skupić się włąśnie na tym  temacie. Mogłabym przekazać wam tak wiele ciekawostek... sama się czegoć douczyć...
A Więc Dobrze ! :D

Wiadomo, że mózg jest najwazniejszym elementem naszego życia. Kieruje wszystkim, dosłownie wszystkim. Ale niewiele osób wie, jak małe lub większe uszkodzenia mózgu mogą zmienić nasze życie nie tylko pod kątem funkcjonowania fizycznego, ale także myślenia, odczuwania i reagowania.

Phineas Gage był kierownikiem budowy kolei w XIX wieku. Przez pewien czas pracował w kamieniołomach, przy kruszeniu skał, umieszczając dynamit w wydrążonych oworach za pomocą metalowego drąga. Niestety, los tak chciał, że nieszczęśliwie dla niego któregoś dnia jeden z łądunków przedwcześnie odpalił i ,etalowy drąg wbił się w czaszkę mężczyzny. Uszkodził on przednią, oczodołową część mózgu.



O dziwo, Phineas przeżył, ale wypadek ten spowodował całkowitą zmianę jego osobowości. Ze spokojnego, dobrze ułożonego, pracowitego i odpowiedzialnego człowieka stał się nieznośnym, wulgarnym, nieodpowiedzialnym, ulegającym kaprysom, nieliczącym się z innymi draniem. Ponadto okazało się, że nie jest w stanie realizować żadnych swoich planów. Utracił pracę i został poddany niemal całkowitemu ostracyzmowi społecznemu.


Ciekawe, jak bardzo uległa zmianie osobowośc poszkodowanego. Wciąz toczone są spory dotyczące prawdziwości całej historii. Niektórzy z naukowców mówią, że Gage był alkoholikiem, inni, że tak naprawdę nie ozstało dokłądnie udokumentowane jego zachowanie przed wypadkiem. Wiadomo na pewno, że przypadek Gage’a jest cytowany jako jeden z pierwszych udokumentowanych dowodów na to, że uszkodzenie płatów czołowych może wpływać na osobowość i interakcje społeczne jednostki. Wcześniej uważano powszechnie, że ta część mózgu nie odgrywa szczególnej funkcji w tworzeniu osobowości człowieka.

Sam Gage zachował do końca życia pręt, który przebił jego czaszkę, i został z nim pochowany. W 1867 ciało i ów rekwizyt zostały ekshumowane i do dziś są elementem stałej ekspozycji w Muzeum Anatomicznym na Uniwersytecie Harvarda.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/0/00/Phineas_Gage_Cased_Daguerreotype_WilgusPhoto2008-12-19_Unretouched_Color.jpg
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/2/28/Phineas_gage_-_1868_skull_diagram.jpg

3 cze 2012

Trochę psychologii....

Moja dziedzina.. ;)

Przypomniałam sobie ostatnio pewne doświadczenie, omawiane u mnie na zajęciach i (być może jest to spowodowane tym, że powinnam teraz się uczyć) zsyła ono na mnie falę różnorodnych przemyśleń.

Eksperyment ten został przeprowadzony w roku 1972 przez Waltera Mischela. Można znaleźc go pod nazwą "Marchmallow Test".  Jako "obiekt" badań (brzmi to pejoratywnie, ale co poradzę) wykorzystano dzieci w wieku 6 i 4 lata.

Dzieci sadzano w specjalnie przygotowanym pokoju, gdzie na stoliku leżała słodka pianka (mniam!). Prowadzący eksperyment wychodził na 5 minut uprzedzając wcześniej dziecko, że jeśli nie zje pianki do jej powrotu, to dostanie drugą - w nagrodę.

W ten sposób przebadano około 600 dzieci. Jedynie 30 % z badanych maluchów zaczekało z jedzeniem słodkości do powrotu eksperymentatora. Reszta, pochłonęła piankę niemal od razu po zamknięciu drzwi.

Zjawisko to nazywa się odraczaniem gratyfikacji, czyli odlwekaniem nagrody. Przed dziećmi została postawiona decyzja : mała przyjemność teraz, czy większa później? Widać, jak ciężko było im zrezygnować z natychmiastowego spałaszowania pianki.

Co ciekawsze, udowodniono, że odpowiednie zachowanie w dzieciństwie odpowiada sukcesom w dorosłym życiu. Dzieci, które powstrzymały się przed natychmiastowych zjedzeniem łakocia osiągały lepsze wyniki w testach maturalnych, były pewniejsze siebie, szczęśliwsze w życiu osobistym i stosowały lepsze strategie radzenia sobie ze stresem.

A teraz... czy odraczanie gratyfikacji można odnieść do naszego codziennego życia? OCZYWIŚCIE ! :P
Zjem pyszne ciasto teraz, czy jednak zapracuję na szczupłą sylwetkę. Pouczę się do egzaminu, czy wyskoczę z kolegami na piwo?
Codziennie stajemy przed takimi wyborami, nawet nie zdająć sobie z tego sprawy i założę się, że większość z nas (niestety, ja też) nie umiemy sobie odmówić otrzymania natychmiastowej nagrody :P

                                                         http://cdn.videogum.com/files/2009/09/marshmallow_test.jpg

24 maj 2012

Klaustrofobia...

Zainspirowana pewnym niedawnym wydarzeniem oraz własnymi (przykrymi, niestety) doświadczeniami zaczęłam sie zastanawiać nad tym, jak cieżkie życia mają ludzie z klaustrofobią.

Klaustrofobia należy do tzw. fobii specyficznych i charakteryzuje się nieuzasadnionym lękiem przed małymi, zamkniętymi pomieszczeniami, np. windą oraz (o czym wielu zapomina) nieopanowanym strachem przed zatłoczonymi miejscami. Pamiętam, że miałam koleżankę, z dość zaawansowaną klaustrofobią, która musiała wychodzić z domu przynajmniej godzinę przed zajęciami porannymi, aby uniknąć jeżdżenia w zatłoczonych tramwajach. To samo było popołudniami, żeby uniknąć "godziny szczytu" - przesiadywała godzinami w szkole. Było to dla niej niesamowicie trudne, ale chyba nigdy nie odwarzyła się wsiąść do zatłoczonego środka MPK.

Do końca XIX w. tak naprawdę nie słyszano o tej chorobie. Problem najprawdopodobniej pojawił się wraz z rozwojem miast i gromadzeniem się coraz większej ilości ludzi na coraz mniejszej powierzchni. Innymi słowy im nas było wiecej i im bardziej oszczędzaliśmy na przestrzenii, tym bardziej ludzie zaczynali świrować- wspaniałe, nieprawdaż? To bardzo interesujące, że tak wiele chorób (nie tylko psychicznych!!!) jest wynikiem ludzkiej działalności. Sami miedzy innymi wychodowaliśmy sobie wiele rodzajów chorób; gdy tylko wiele podstawowych leków (jak penicylina) zaczęły być używane niemal wszędzie, bakterie, które niegdyś łatwo ulegały likwidacji pod jej aporem, stały się odporne. Im więcej lekó, tym bardziej odporne stają się choroby. Odporniejsza choroba- nowy lek- nowa, gorsza choroba- nowy lek- nowa, jeszcze gorsza choroba- w końcu, brak leku... zamknięte koło!

 Ale wracając.... Klaustrofobia jest przeciwieństwem lęku przed otwartymi przestrzeniami - agorafobią. Przyczyny klaustrofobii nie są znane. Snuje się przypuszczenia, że mogą być wynikiem jakiś traumatycznych przeżyć w dzieciństwie np. zamknięcie w skrzyni, obserwacji i naśladowaniu zachowań rodziców albo traumy porodu (przejście dziecka przez ciasny kanał rodny). To jest właśnie coś, co chyba mnie najbardziej ciekawi. Czy trauma jaką przechodzi nowo narodzone niemowle, tak naprawdę takie, które dopiero walczy o swój pierwszy oddech może gdzieś w podświadomości zapamiętać te przezycia i później mieć z ich powodu problemy? Wielu badaczy wskazuje na to, ze pomimo występowania amnezji dziecięcej (niemożność zapamiętania niczegi z przed 5 roku życia) wiele wydarzeń, głównie tych traumatycznych, zostaje w naszej podświadomości i ma wpływ na późniejszy rozwój.

Klaustrofobia daje o sobie znać poprzez: duszności, nieuzasadniony niepokój, gęsią skórkę, zimne poty, drżenie rąk i nóg, przyspieszone bicie serca, zwiększone napięcie mięśniowe, paraliż, hiperwentylację, uczucie obniżania się stropu czy sufitu, poczucie zbliżającej się katastrofy.

Mnie osobiście nie dotknęła ta straszna fobia, choć odczuwam swego rodzaju dyskomfort myśląc o zamkniętych przestrzeniach. Dlatego np. będąc w góach bardzo nie lubię zwiedzać jaskiń.

http://kopalniawiedzy.pl/media/lib/22/1201547539_606153-6eb6e39f52a47ccceba12a6aba4dcdd8.jpeg
http://zdrowie.gazeta.pl/Zdrowie/1,101580,11187301,Klaustrofobia.html

14 maj 2012

profesor, też człowiek...

Tak mnie zastanawia ostatnimi czasy, dlaczego tak wielu studenów, dosłownie, boi się swoich wykładowców. Zasnatówmy się. Respekt i szacunek, jakie czuje sie (a przynajmniej powinno) przy pierwszym spotkaniu z nowym profesorem to chyba całkowicie normalne odczucia. Z początku nie wiadomo, jak daleko można się posunąć w kontaktach interpersonalnych z wykładowcą. Nie wszyscy pozwalają na poufałość. Jednak kiedy już jesteśmy w stanie "wybadać" z jakim człowiekiem mamy do czynienia, dlaczego by nie traktować go, jak normalnego ludzia?

Wiadomo, zdarzają się i tacy profesorowie, których jedyną radością na uczelni jest "deptanie" studentów. Tacy szukają tylko okazji do pognębienia studenta. Niestety, nic się na to nie poradzi.
Ponadto biorąc pod uwagę fakt, że od tego jednego człowieka zależeć może to, czy z uśmiechem zakończymy kolejny semestr studiów- nic dziwnego, że czasem studenci odczuwają niemal paraliżujący strach, gdy muszą podejść i porozmawiać z takowym w cztery oczy.

Wciąż jednak mam wrażenie, że to wszystko nie powinno sprawiać, że student traktuje profesora niemal niczym trędowatego.

Sama chodzę na konsultacje do jednego z moich wykładowców. Często było tak, że po przerobieniu materiału najzwyczajniej w świecie siedzieliśmy i gawędziliśmy razem. O stanie w jakim jest nasze miasto, o pielęgniacji ogródków, nawet o wykorzystywaniu seksualnym , jakie panuje na uczelni.  W czasie jednej z rozmów usłyszałam od niego, że bardzo się cieszy iż ktoś nie boi się z nim rozmawiać. To było tak niesamowocie miłe i smutne jednocześnie. Podejrzewam, że większość profesorów nie chodzi całymi dniami marząc, aby studenci wręczyli im medal- "Dla Najfajnieszego Psorka" ani nie biega z młodocianymi na piwo. Jednak wydaje mi się, że takie poczucie, że  wszyscy dookoła unikają Twojego spojrzenia i boją się powiedzieć jedno, pełne zdanie żeby przypadkiem czymś cię nie urazić... musi być niesamowicie deprymujące.

Sama z początku czuję pewien dystans, ale jesli widać, że profesor nie ma nic przeciwko rozmowie i traktuje mnie na równi z sobą- dlaczego mam go unikać?

;)

8 maj 2012

Majówka...

Majówka była i majówka się skończyła.

Nawet sobie nie wyobrażałam, jak trudny będzie powrót do domu. Całe 9 dni spędziłam na działce z rodzicami, dziackami, chrzestną i chłopakiem. Wiele czasu poświeciłam zwykłemu leniuchowaniu, bujaniu się w hamaku, czy kąpielach słonecznych. Jednak... wiele się też wydarzyło.. :P

No moze nie aż tak wiele... :P
Na pewno ważnym wydarzeniem był sam przyjazd mego lubego- w końcu poznał rodzinkę. Cieszę się, że został "pozytywnie przyjęty" i sam zaakceptował różne dziwactwa moich bliskich :P

Dla niego najwazniejsza jednak chyba była wycieczka na konie. On sam nigdy nie siedział w siodle, a że w pobliżu mojej działki jest stadnina, postanowiłam namówić go na "ten pierwszy raz". Z początku widziałam przerażenie na jego twarzy tak ogromne, że myślałam, iż nie podoła zadaniu. Dostał najspokojniejszą klacz i w końcu wskoczył w siodło.
Pierwsze 10 minut to była maskara. Dało się słyszeć jedynie jęki i narzekania. Po chwili jednak, gdy zobaczył, ze koń się go słucha i jest w stanie usiedzieć w siodle, zaczęło mu sie podobać :P dopóki nie zaczęliśmy jechać kłusem. Nim wczuł się w rymt zwierzęcia i nauczył odpowiednio poruszać obił sobie cały tyłek... i nie tylko :P  Jak tylko skońćzyliśmy wycieczkę myślałam, że mnie udusi, ale nie było aż tak źle. Stwierdził jedynie, że przez te dwadzieścia-kilka lat nikomu nie udało się namówić go do jazdy konnej, a teraz chętnie spróbował by jeszcze raz. SUKCES!

Pobyt na działce to dla mnie niesamowite odprężenie. To jest takie przysłowiowe "zadupie" gdzie nawet z zasięgiem jest problem, ale bardzo mi się to podoba. Mogę się odciąć od wszystkiego i wszystkich. Mam czas na przemyślenia i zwykłe leniuchowanie. Powrót do Łodzi  to dla mnie, jak przeskoczenie w inną rzeczywistość. Ale niestety, czasem trzeba... zwłaszcza gdy sesja za pasem, a ja mam zaległości jak stąd do Bieguna Północnego...

A jak wasza majówka?? :)


22 kwi 2012

Na kolonie...

Psychologia... całkiem interesujący kierunek pokazujący sekrety ludzkiej psychiki, jednak nie tylko. Wskazuje na to, jak rozwija sie człowiek i w jaki sposób powinno przebiegać jego życie, aby w przyszłości funkcjonował prawidłowo. Można to wykorzystać...? A no pewnie!

Zapisałam się na szkolenie na wychowawcę kolonijnego :P
Może przesadzam, że studia ułatwią mi pracę- w końcu wszyscy wiemy, jak różnorodne potrafią być dzieciaki, jednak taka opcja zarabiania w wakacje bardzo mi się podoba. Nie przeczę, że mam strasznego pietra! Cała odpowiedzialnośc, jaka będzie na mnie spoczywać jest niemal nie do udźwignięcia. Jednak w przyszłości będę miała na sobie tego typu obowiązki- za innych ludzi, projekty, przedmioty... cokolwiek. Chyba należy już teraz uczyć się odpowiedzialności i uważam, ze lepiej robić to mająć pod ręką pomoc innych- w tym wypadku, innych opiekunów.

Jednak stanęłam przed pewnym dylematem. Składając CV mogę ewentualnie napomknąć, że byłabym wdzięczna za przydzielenie do danej grupy wiekowej- jako początkująca, może dostanę fory.
Oto problem: kto jest lepszy na początek... młodsi, czy starsi?

Młodsze dzieciaki, czyli przedział wiekowu 6-13 (tak miej, więcej) wymagają uważniejszej opieki. Trzeba ich cały czas pilnować, by się dokładnie myli, wszystko zjadali, na wycieczkach są oni najbardziej ruchliwi i ciekawscy świata. Teraz dzieci bywają też niesamowicie wredne i potrafią wywijać takie kawały, o których ja nawet nie byłabym w stanie pomyśleć. Jednak z drugiej strony, mają więcej respektu rpzed dorosłymi. łatwiej im zapewnić rozrwykę i są bardziej przymilaśne- co osobiście lubię.

Młodzież to inna bajka. Trzeba ich pilnować pod kątem picia, palenia i uciekania z ośrodków, a nawet (przed czym ostrzegła mnie ciocia) przed seksem. Przedział wiekowy obejmuje tu jakieś 15-18, więc hormony im buzują. Pamiętam, jak to było ze mną- każdy chciał rpzeżyć wakcyjną miłość, choć do łóżka chłopaków z obozów mnie nie ciągnęło. Są mniej posłuszni i trudniej się z nimi dogadać, złaszcza gdy człowiek stara się zorganizować im jakąś zabawę. Dodatkowo jestem dość drobna osobą, więc jak trafię na dwumetrowych drągali i dziewczyny o wzroście modelek- jak mam nad nimi zapanować? Z drugiej strony, jeśli od razu się z nimi dogadać, ustalić jasne, choć lekko pobłażajace zasady, tak by nie czuli się represjonowani- można dac sobie spokój.

Decyzja- niemal nie do podjęcia, choć wciąż bardziej zwracam się w stronę młodych...



Mała pomoc?

15 kwi 2012

Interstone

Pierwsza łódzka giełda minerałów odbyła się w dniach 28-29 listopada 1992 roku w pomieszczeniach XXXII Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Czajkowskiego na Widzewie.

Pomysł stworzenia takiej imprezy narodził się w latach 70-tych. W Polsce istniały wówczas tylko nieliczne wydawnictwa książkowe popularyzujące nauki geologiczne i propagujące kolekcjonowanie minerałów i skamieniałości. W tym czasie polskie środowiska kolekcjonerów minerałów zaczęły się organizować głównie na Dolnym Śląsku. Przejawem tej aktywności były pierwsze giełdy minerałów w Wałbrzychu i we Wrocławiu, które miały zasięg lokalny i gromadziły głównie amatorów zainteresowanych wymianą okazów i nawiązywaniem kontaktów. Warto zaznaczyć, że sprzedaż okazów (jakkolwiek dość powszechna) nie była wówczas prawnie dozwolona.

Zorganizowano giełdę minerałów w Łodzi, gdzie raczej trudno było spodziewać się istnienia szerszego środowiska amatorów minerałów. Tymczasem, ta pierwsza impreza zgromadziła nadspodziewanie liczną publiczność. Doczekała się też pochlebnej opinii w lokalnej prasie i wśród wystawców, a także zyskała przychylną ocenę łódzkiego środowiska naukowego, które podkreślało walor poznawczy takich przedsięwzięć. Warto dodać, że na tej właśnie giełdzie po raz pierwszy zetknęły się ze sobą osoby, które wkrótce potem założyły, działające do dziś Towarzystwo Miłośników Mineralogii przy Uniwersytecie Łódzkim. Tak powstało INTERSTONE.

 Druga giełda minerałów, skał, skamieniałości i wyrobów jubilerskich już jako INTERSTONE odbyła się w dniach 15-16 maja 1993 roku w Hali Sportowej Łódzkiego Ośrodku Sportu. Kolejna Impreza INTERSTONE wyznaczona na 20-21 listopada 1993 roku mimo -26 °C mrozu przyciągnęła również licznych uczestników. To doświadczenie spowodowało wyznaczenie stałych, bardziej dogodnych terminów dla tej imprezy. Obecnie odbywa się ona cyklicznie, dwa razy w roku; wiosenna edycja INTERSTONE ma miejsce w kwietniu, a jesienna w październiku i są one czasowo skorelowane z ważniejszymi giełdami minerałów w Polsce.

 Z okazji jubileuszowej XX giełdy, w dniach 13-14 października 2002 roku, po raz pierwszy ukazała się Gazeta Targowa INTERSTONE, której edycja jest kontynuowana.. Na ośmiu kolorowych stronach gazeta zawiera między innymi artykuły poświęcone wybranej tematyce kolekcjonerskiej, prezentuje sylwetki kolekcjonerów i wystawców, przedstawia krajowe i zagraniczne lokalizacje mineralogiczne. Gazeta Targowa INTERSTONE jest wydawana w nakładzie 5-ciu tysięcy egzemplarzy przez Redakcję Expresu Ilustrowanego i jest bezpłatnym dodatkiem do biletu wstępu na INTERSTONE.*



Wybrałam się dzisiaj (po raz kolejny) na Targi Kamieni Szlachetnch. Nieztycz często wychodzę z nich z torbami pełnymi zakupów. Powiedzmy szczerze, coś mnie boli, gdy mam wydać ponad 200 złotych na naszyjnik, nawet gdy jest on zrobiony z unikatowego kamienia. Jednakowoż zawsze przywożę sobie jakąś małą pamiątkę. Zazwyczaj jest to kamienna figurka delfina. Zaczęłam je kolekcjonować już wiele lat temu i kiedy nadaża się okazja do zdobycia nowej figurki... nie potrafię się oprzeć :)

Muszę przyznać, że ta impreza jest czymś niesamowitym. Nie dość, że zrzesza ludzi o pdobnych zaintersowaniach to umożliwia "zielonym" zapoznanie się z tematyką i zakupienie wspaniałych pamiątek. Od figurek, przez biżuterię, kamienne zegary, termometry, lampy, obrazy a nawet zwykłe kawałki kryształów, które samym wyglądem potrafią upiększyć pomieszczenie.

Gdybym mogła zakupiłabym połowę rzeczy, jakie znajdują się na stoiskach. Jednakże nawet samo spacerowanie i oglądanie świecidełek sprawia mi przyjemność :)





No tak... jeszcze jedno... Jakoś tak odczuwam nieodpartą potrzebę pochwalenia się :D

http://www.youtube.com/watch?v=vShTqDlC7rk&feature=youtu.be
 



*http://interstone.net.pl/

4 kwi 2012

Nie patrz na mnie !

Większość z nas jest w stanie w jakimś stopniu zrozumieć osoby, które walczą z wieloletnimi lub śmiertelnymi chorobami. Jest nam ich żal, gdyż wiemy, że ciagłe stawianie czoła temu samemy wyzwaniu wymaga wiele siły i odwagi. Nowotwory, AIDS, wszelkiego rodzaju nadciśnienia, cholesterol, upośledzenia... wszystko to zmienia życie o 180 stopni i często nie pozwala człowiekowi funkcjonować w normalnych warunkach.
Zastanawia mnie jednak, jak postrzegać choroby, które nie zagrażają zdrowiu, jednak są równie meczące i przykre dla ludzi.

Istnieją takie schorzenia, głównie choroby skóry, które są wciąż uznawane za najbardziej wstydliwe ze wszystkich. Weźmy na przykład trądzik, albo jeszcze lepiej łojotokowe zapalenie skóry. Wczesnym jego objawem jest łojotok skóry głowy.  Następnie nawarstwiają się tłuste strupy i występuje stan zapalny, a włosy ulegają znacznemu przerzedzeniu. Ogniska rumieniowo-złuszczające przechodzą na przylegającą skórę nieowłosioną, głównie na czoło, okolice zauszne i kark , a następnie na mostek, itd. Stan ogólny chorych jest dobry.

Niby jest to choroba nie zagrażająca życiu, jednak może trwać wiele lat, nawet całe życie. Ludzie chorujący na mniej poważne rzeczy, jak podwyższony cholesterol, czy wrzody nie noszą tabliczki typu : "MAM WRZODY". Natomiast osoby z chorobami skóry czują często ogromny dyskomfort związany z tym, w jakim stanie znajduje się ich ciało. Wielu z nich wstydzi się wychodzić z domu. Maści i leki nie przynoszą upragnionych rezultatów, lub mają jedynie krótkotrwałe działanie. Tego typu choróbska mogą być, jak opryszcza- ciągle nawracać.

To zjawisko wyniszcza bardziej psychicznie niż fizycznie- wyobraźmy sobie młodą dziewczynę chorującą na ŁZS, która czuje się przez to gorsza od innych. Widzi na swojej twarzy i ciele zmiany chorobowe, które przyprawiają ją o złość i bezsilność jednocześnie. Biedna, prawda? A właśnie tacy ludzie są często poddawani ostracyzmowi społecznemu, często nieświadomie. Ludzie nie chcą nawet robić przykrości innym, jednak nie umieją powstrzymać myśli typu: "Fuj! Jak ona wygląda!".

Jak więc można radzić sobie z takimi chorobami? Jedynym wyjściem jest korzystanie z pomocy lekarzy i wypróbowywanie różnych specyfików, jednego za drugim. Zmiana diety, aby maksymalnie wzmocnić cerę i organizm.  No i akceptacja nie tylko siebie samego, własnego wyglądu, ale i ta plynąca od ludzi dookoła.







31 mar 2012

Sukces !

Trochę krzywo...
Trochę nierówno...
W ogromnym stresie...

Jednak mogę z dumą powiedzieć, że oto osiągnęłam swój debiut sceniczny ! :D

Cała zabawa była przednia. Stawiłyśmy się o 18.00 i od razu szybka próba na niesamowicie małej scenie. Potem dwie godziny małych ćwiczeń i rozgrzewania za kulisami. Nawet nie umiem wyrazić, jak ogromny stres czułam. To jest nie do opisania.
Było robienie make-up'u a nawet malowanie paznokci :P
I nadeszła ta jedna chwila. Nawet miałam ostatnie wahanie, na 30 sekund przed wyjściem na scenę. Już myślałam, że się wycofam! Tylko, że nie zostało mi to nawet umożliwione :P
A potem poszło już z górki. Trzy minuty tańca i po wszystkim :)
Na koniec ogromna radość, piski, ściskanie się i całkowity luz, kiedy zszedł z nas cały stres.
Miałam potem tyle skumulowanej w sobie energii, że nie mogłam ustać w miejscu :P

Tak, czy siak- było fantastycznie. Pomimo całego stresu, mam nadzieję na więcej :D


27 mar 2012

Trema... xD

Tak, tak.. każdy jej doświadcza!
Moja obecnie odnosi się do publicznego występu :P

Tak to jest kiedy człowiek chce się spełniać w jakiejś dziedzinie- moją między innymi jest taniec. A mówiąc dokładniej Belly Dance, znany szerzej, jako Taniec Brzucha.
Zdążyłam wrócić na zajęcia, po niemal półrocznej przerwie i dowiaduję się, że 30 marca moją grupę czeka pokaz tańca. Super! Jednak już zaczynam odczuwac to nieprzyjemne skręcenie w żołądku i drżenie kolan.

Chwilowo nie mam czasu na pisanie. Ogarnia mnie panika przed piątkiem  i dodatkowo siedze nad pisaniem pracy zaliczeniowej ze statystyki- co nie należy do rzeczy łatwych.

A może znacie jakieś dobre sposoby na tremę? ;)



19 mar 2012

Nominacja...!

Jej... jestem w szoku, ale zostałam nominowana przez córkę :

Sama mam nominować 10 osób... więc oto i one :)

1. Hania :)
2. Meg :)
3. Druga strona lustra :)
4. Panna Bezsensowna :)
5. Po Prostu JA :)
6. Niki :)
7. Ozon :)
8. Monochrome :)
9. Córka :)
10. Infatuation- junkie :)

Tak, tak... kolejność całkowicie przypadkowa :D



17 mar 2012

Granica ?

Party ze znajomymi- super sprawa. Wyjsć na miasto, potańczyć, wypić, pośmiac się...
Zabawa z najlepszymi przyjaciółmi- jeszcze lepiej. Na mieście lub w domu, gdzie odrobina prywatności pozwala popuścić hamulcom. No właśnie. W którym momencie zabawa zaczyna przeradzać się w niezdrową hulankę?

Wyobraźmy sobie domówkę w gronie najbliższych znajomych. Mała grupka ludzi, gdzie każdy zna każdego na wylot. Nie ma wielkich sekretów, wspólnie ludzi Ci przeszli w swoim życiu wiele. Przygody, niebezpieczeństwa, zabawy i smutki. Zawsze razem.

Zaczyna się zabawa... najpierw trrochę gadania i wygłupów; nieco alkoholu. Potem tańce... gdy ludzie się rozkręcają zaczynają się zabawy. Kalambury, Twister, karaoke, alko-chończyk, gra w "pytanie, czy zadanie".

Z czasem rzucane wyzwania albo komentarze zaczynają wykraczać poza normalną zabawę wśród znajomych. Nikomu to nie przeszkadza. W końcu znają sie nie od lat. Zadanie "pocałuj osobę z lewej" albo "wykonaj taniec erotyczny" to nic strasznego- to tylko zabawa.

Potem zaczyna dochodzić do coraz ostrzejszych zdań, gdzie niektórzy mają wątpliwości.... wszyscy krzyczą "No nie pękaj! Tutaj sami swoi!" więc zabawa idzie dalej... i dalej...

Zakończenia nie znam. Każda tego typu zabawa ma zupełnie inny finish. Mnie zastanawia jedynie gdzie w tym momencie kończy się zabawa, a zaczynają ujawniać ukryte, perwersyjne pragnienia ludzi.
Dopiero w momencie takich imprez, gdzie każdy czuje nie zdrowy rozsądek a wypite promile, można zauważyć kto tak naprawdę jest "grzeczny". Alkohol nie zmienia ludzi, jedynie ujawnia ich prawdziwą naturę.

Czy tego typu zabawy, mniej lub bardziej "niegrzeczne", są rzeczywiście złe? Czy może jednak w gronie najbliższych przyjaciół można pozwolić sobie na nieco fantazji? W końcu, gdyby nie takie zabawy, człowiek do końća życia mógłby jedynie marzyć o spełnieniu swoich pewnych fantazji... ale jednak...

Niewielu się przyznaje, że lubi takie imprezy, albo chciało by wziąć w takiej udział. Co więc powinno być priorytetem? Zachowanie twarzy, czy zabawa?

11 mar 2012

YAPA :)

Nie ma to, jak aktywnie spędzony weekend. Chociaż nie wiem, czy kilkugodzinne siedzenie na niewygodnej, drewnianej ławce można nazwać aktywnym :P

Zostałam uczestniczką 37. ogólnopolskiego studenckiego przeglądu piosenki turystycznej, czyli tzw. YAPY.
Trzy dni... cztery koncerty... wiele godzin muzyki, śpiewów, zabaw, fikołków i bolącego tyłka :P
Zabawa odbywała sie na sali gimnastycznej Politechniki Łódzkiej. Zmueszeni więc byliśmy siedzieć na typowych, szkolnych ławeczkach... twardych i nniewygodnych. Siedzenie na nich kilka godzin, zgarbiony z podkulonymi nogami (były bardzo blisko siebie), ściśniety aby dużo osób się zmieściło... Niezapomniane przeżycie :D

Pomimo iż tego typu muzyka nigdy nie była u mnie faworyzowana, dobrze się bawiłam :)
Kilka kawałków nawet znałąm, więc mogłam śpiewać razem z tłumem. To niesamowite uczucie, gdy widzisz wokół siebie ludzi w przedziale wiekowym od kilku miesięcy do 70 lat i wszyscy (no prawie :P) jednym głosem śpiewają znane sobie kawałki ze szlaków... Wspaniała atmosfera :)

Bardzo fajny jest tez fakt, że transpisję można oglądać na żywo przez Internet. Jednak być obecnym na wszystkich koncertach i zabawach to duży wysiłek fizyczny. Ja już nie miałam siły iść dzisiaj, ale nie zmienia to faktu, że prawie 24 godziny spędziłam bawiąc sie razem ze znajomymi.

Bardzo spodobał mi się zespół "Dom o zielonych progach". Jeden z członków- grający na skrzypcach- to prawdziwy geniusz! To co ten facet wyprawiał ze swoim instrumentem i głosem... nie mogłam wyjść z podziwu, Przez cały czas siedziałam z otwartą buzią i nie mogłąm oderwać od niego wzroku.

Poza tym bardzo fajnie zagrał zespół Plateau, który przerobił piosenki Grechuty na nieco rock'owy styl Mogłoby się wydawać, ze to będzie profanacja, ale nie! Wyszło im to niesamowicie!! Wszyscy bawili sie i skakali razem z nimi :D

Ostatnim zespołem, który wywarł na mnie największe wrażenie, to "Cisza jak ta". Piękne melodie, powalające głosy i (grający na klarnecie) scenowy błazen, któy rozgrzewał publikę. Zabawa nie z tej ziemi :)

Na przyszłość- polecam wszystkim tego typu imprezy!!!! :)

5 mar 2012

Było.. MINĘŁO !!!

Konflikt pokoleń.... chyba jeden z najgorszych temtów do poruszania- przynajmniej dla mnie.

Ostatnimi czasy w moim życiu wyniknął kolejny problem. Zaczęłam się z kimś spotykać... brzmi dziwacznie, wiem.. jakoś sama nie lubię tego stwierdzenia, ale...
To już dwa miesiące; zdaję sobie sprawę, że każdy związek u młodych ludzi jest "tym jedynym" , "największą miłością". Sama czuję się w tym momencie tak samo, jednak wciąż nie o tym !

Z jego mamą nie ma problemów- chłopak jest już dorosły, sam decyduje o sobie i o tym, jak będzie wyglądał jego związek. Jednak ogromnym problemem są moi rodzice. Wszystko co robię, każda decyzja jaką podejmuję musi być dostosowana do ich punktu widzenia. Zdaję sobie sprawę, że moja "dorosłość" to jedynie formalność. Mam 21 lat i wiem jaka jestem :P

Jednak nie mogę zrozumieć tego, że mam dostosowywyać się do tego, jak było za czasów moich rodziców. Czy to wypada, żebyś nocowała u chłopaka? Przecież jesteście ze sobą tak krótko!
Zaprosić go na rodzinną imprezę? NIE!! Nie wypada!!
Dlaczego każdą wolna chwilę z nim spędzasz? Kiedy się będziesz uczyć?!
Mnie się to nie podoba... Tobie może to pasować, ale mnie nie i koniec. --> cytaty mamusi.

Nie chodzi nawet o chłopaka... WSZYSTKO co robię jest nie tak. Na imieninach babci dostałam wódki miodowej- wypić za zdrowie trzeba. Wypiłam cały kieliszek na raz... jaka była awantura!! Damie nie wypada tak pić, należy maczać języczek, a nie jak menel spod spożywczego wlewać całosć do gardła!

Rozumiem, naprawdę. Ich czasy były zupełnie inne, zostali inaczej wychowani. Staram sie do nich dostosować, ale czy oni nie mogli by też zaakceptować tego, że dziś panują już inne kryteria i zasady? Wiem, że to trudne; zwłaszcza gdy chodzi o własne dziecko. Ale nie mogę do końća życia podejmować decyzji zastanawiając się : "Czy aby na pewno rodzicom się to sposoba?.".

TO MOJE ŻYCIE!!!


1 mar 2012

Za wszelką cenę...

Obejrzałam dzisiaj film w rezyserii Clinta Eastwooda pt. : "Za wszelką cenę".

Kto nie zna historii : Frankie Dunn (Clint Eastwood) w swoim życiu wytrenował wielu świetnych bokserów. Jego jedynym przyjacielem jest były bokser Scrap (Morgan Freeman). Pewnego dnia u Dunna zjawia się 30-letnia Maggie Fitzgerald (Hilary Swank). Maggie jest utalentowana, dokładnie wie czego chce i zrobi wszystko, aby to osiągnąć. Jedynie... brak jej wiary w siebie. Frankie początkowo nie sprzyja dziewczynie, gdyż nigdy nie trenował kobiet, a na dodatek uważa, że w wieku 30 lat nie ma już mowy o zrobieniu kariery w boksie. Maggie jednak nie poddaje się, w czym wspiera ją Scrap. Wkrótce i Frankie zmieni zdanie na jej temat.

Dla tych co nie znają filmu... UWAGA SPOILER !!!

W jednej z najważniejszych walk Maggie staje przeciwko okrutnej rywalce, która nie wyznaje zasad fair play. Nasza główna bohaterka zostaje znokautowana (nie w walce, a w przerwie między rundami!), czego efektem jest paraliż od szyi w dół. Z czasem jej wola życia zanika... Końca filmu można łatwo się domyślić, ale nic więcej nie powiem.

Jednakże teraz tak siedzę i rozmyślam nad tym. Widzę codziennie ile ludzie potrafią poświęcać żeby spełniać swoje marzenia związane ze sportem. Ciągłe treningi... rany, złamania, zwichnięcia, naderwania mięśni i ścięgien... odsunięcie się od życia towarzyskiego, wszelkiego rodzaju wyrzeczenia... zaniedbanie szkoły, rodziny... dodatkowa praca... wszystko oddane jednej pasji.

Czy jest to tego warte? Tutaj będę krzyczeć na całe gardło, że jak najbardziej TAK! To jest właśnie najpiękniejsze w sporcie (tym prawdziwym, nie komercyjnym) że człowiek poświęca tak wiele, tylko po to by przez jedną chwilę móc oddać się swojemu marzeniu. Często to wszystko owocuje i potem można bez przerwy gapić się w złoty krążek. To dopiero spełnienie marzeń :)



26 lut 2012

Ten- krzyż.... tamten- gwiazda...

Narodziny dziecka, to takie piękne wydarzenie pełne radości, obaw i czasem nawet patosu. Nowo opierzeni rodzice starają się zapewnić potomkowi jak najlepszą opiekę w każdym aspekcie. No właśnie... w każdym.

Zaczynają za niego decydować. W końcu niemowle nie może samo podejmować decyzji w co się ubrać, co jeść, czego się uczyć. Ale zostawmy to niejsane wprowadzenie. Moje wywody prowadzą do jednej z ważniejszych decyzji rodziców- religii.

Wiadomym jest, że w naszym kraju dzieci w większości wychowywane są w wierze katolickiej. Tymczasem na świecie istnieje tak wiele religii: chrześcijaństwo, hinduizm, judaizm, bahaizm, islam, taoizm, buddyzm...
Rodzice zaczynają wychowywać dziecko w wierze w jakiej oni sami dorastali (problem pojawia się, gdy opiekunowie są różnych wyznań, ale nie o tym...). Ich korzenie najczęściej wywodzą sie z religii, jaka panuje w danym kraju.

Jednak, czy właściwym jest by to rodzice deycydowali w imieniu dziecka, w jakiej wierze spędzi swoje życie?

Wiadomo, że w dziesiejszych czasach panuje wiele niewłaściwych sposobów egzystencji- znieczulica społeczna, pragnienie nieograniczonej władzy i pieniędzy, a także odwrócenie się od wiary.
Sama nie jestem osobą rygorystycznie przestrzegającą kanonów religii. Wierzę, ale nie praktykuję. Jednak widzę, jak bardzo zmieniło się podejście naszego społeczeństwa do spraw wiary.

Teraz (w większości) chodzenie na msze, Wielkanocne święcenie koszyka, Bożonarodzeniowe Pasterki, itd... staje się tylko elementem pokazowym. "Bo tak wypada" "Bo wszyscy tak robią" "Bo to tradycja".
Nawet Komunie, śluby kościelne, czy chrzty sa jedynie elementami przedstawienia.

Bardzo fascynuje mnie podejście mojej koleżanki. Nie była ona chrzczona, ani nie przystąpiła do Pierwszej Komunii. Święta chrześcijańskie obchodzi tylko ze względu na rodzinę. Sama wyznaje swego rodzaju osobistą doktrynę, że Bóg jest tylko jeden. Nie ważnie jest dla niej, czy swoje modły będzie kierować do Allaha, Chrystusa, czy Buddy. Ona kieruje je po prostu do jakiejś wyższej siły panującej nad nami wszystkimi. Nie wyznaje żadnej religii, a jednocześnie wyznaje je wszystkie.

 Dlatego pytam ponownie, czy rodzice powinni decydować za swoje dzieci, jaka wiara będzie dla nich oparciem w życiu? Czy może właściwsze byłoby odpowiednie wyedukowanie dziecka i umożliwienie mu podjęcia własnej decyzji, gdy będzie na to gotowe?

23 lut 2012

Oni.. NIE! One... TAK!

Spójrzmy prawdzie w oczy- w dzisiejszych czasach homoseksualizm nie jest niczym nowym, zaskakującym...
Jednakże sprawa nie jest do końca taka prosta.

Dlaczego widok dwóch lesbijek, biseksualistek, albo po prostu całujących się dziewczyn (wiadomo- imprezowiczki) nie jest dla społeczeństwa tak odstraszający, jak taki sam widok, tylko że płci męskiej?

Od samego początku, gdy tylko związki homoseksualne zaczęły wychodzić na swiatło dziennie geje byli uważani, za  osoby chore psychicznie. Pedał, ciota- to jedne z najłagodniejszych określeń, jakie można spotkać na ulicy.

Przyznaję, że można znaleźć różnicę miedzy gejem a pedałem. Gej to mężczyzna, który kieruje swoją orientację na innych mężczyzn, ale niekoniecznie obnosi się z tym w tak widowiskowy sposób, jak właśnie popularnie określany pedał. Obcisłe, kolorowe stroje.... solarium... makijaże... specyficzny sposób mówienia i poruszania się...
Jednak, czy wciąż powinno to być aż tak rozróżniane i dyskryminowane?
Dlaczego naszemu społeczeństwu tak ciężko jest zaakceptować, albo chociaż przemilczeć widok tego typu mężczyzny? Wiem, że to głupie pytanie, bo wśród ludzi zawsze znajdzie się grupka, któa nie rozumie słowa "akceptacja" czy "szacunek".

Chyba jednak lekko zbaczam z tematu. Opierając się na męskich fantazjach- no powiedzmy sobie szczerze, że panowie podniecają sie na widok dwóch "zabawiających się" dziewczyn- lesbijki wydają się być bardziej "atrakcyjne" społecznie niż geje. Wciąż nie umiem zrozumieć... w pełni zrozumieć... dlaczego...

Zmęczenie i przepracowanie, nasuwają mi dziwne przemyślenia... prawda? :P

19 lut 2012

"Daj stówę, a zdejmę stanik..."

Dawno nie byłam w kinie.
Dlaczego więc nie skorzystać z okazji, że na ekrany wszedł właśnie filmz Juliette Binoche (którą nawiasem mówiąc, bardzo lubię), który zaintrygował mnie swym krótkim opisem?
Reporterka zaglądająca w świat francuskich prostytutek. Może być poruszający, wstrząsający, całkowicie zmieniający ludzki pogląd na życie takich kobiet.... Chociaż na filmie bardzo się zawiodłam i nie będę go polecać, to sam jego temat dał mi do myślenia.

Na hasło "prostytutka" większość ludzi wykrzywia sie z niesmakiem. Jest to jeden z t y c h tematów, tzw. TABU. Bez względu na to, jaka jest osobowość i psychika dziewczyny lekkich obyczajów, z góry jest ona traktowana gorzej. Zupełnie niczym niższa forma ludzkiego bytu. Tylko dlatego, że sprzedaje swoje ciało...

Prostytucją od najdawniejszych znanych czasów zajmowały się, bądź z powodów religijnych, bądź rodzinnych czy materialnych, zarówno kobiety jak i mężczyźni. W dawnych czasach istniało nawet coś takiego, jak prostytucja sakralna, która związana była z kultem bóstw miłości, płodności i macierzyństwa. Traktowano ją jako magiczne łączenie się z żywą przyrodą w celu wzmocnienia jej sił witalnych.

Jednakże kultura zachodnia do końca XIX wieku wypracowała potoczny wizerunek prostytutki jako kobiety zdegenerowanej, wywodzącej się z tak zwanego marginesu społecznego. Oficjalna propaganda przedstawiała ją najczęściej jako osobę prymitywną, zwyrodniałą, obarczoną wszelkimi nałogami i różnymi chorobami, pozbawioną intelektu, urody i ogłady.

Takiemu obrazowi przeczy jednak społeczna historia kultury, która wskazuje na znaczne rozwarstwienie tej grupy. Niewątpliwie prostytutki (jak i ich klienci) wywodzili się od dawna z wszelkich warstw społecznych dlatego statystycznie rzecz biorąc najwięcej z nich pochodziło zawsze z warstw niższych. Kobiet lekkich obyczajów i prostytutek nie brakowało jednak również nigdy wśród wyższych sfer. Były to kobiety o wysokim statusie czego przykładem mogą być chińskie Czing Nii, japońskie oirany (z których wywodzą się późniejsze gejsze), starogreckie hetery, europejskie metresy, renesansowe kurtyzany czy XX-wieczne call-girls - wysokiej klasy prostytutki obsługujące majętnych klientów.

W ramach ciekawostek o prostytucji można wspomnieć o niewygasłym do dziś, kierunku myśli zwanym dyskursem patologii prostytucji. Ojcem takiego ujęcia był włoski psychiatra Cesare Lombroso. Posługując się „naukowymi” (przynajmniej jak na jego czasy) metodami dowodził biologicznego podłoża prostytucji. Jego zdaniem kobiety, które trafiały na drogę prostytucji rodziły się z właściwymi, ku temu predyspozycjami to jest ze szczególnym typem charakteru, z którego wynikał: wzmożony popęd płciowy, łakomstwo, pijaństwo, lenistwo, pęd do strojenia się, próżność, całkowity brak uczuć, moralne zobojętnienie i szereg cech dewiacyjnych w tym cielesne cechy degeneracji takie jak na przykład anomalie zębów, rozdwojenie kciuka, nienormalność owłosienia i asymetria twarzy. W swoich badaniach Cesare Lombroso „odkrył” więc, że prostytutka jest „prymitywnym mężczyzną”, „reliktem wcześniejszej fazy rozwoju człowieka".



Źródło : http://pl.wikipedia.org/wiki/Prostytucja#


16 lut 2012

Biel i ... biel :)

Wielki powrót! :)

Zimowy tydzień w górach to naprawdę niezapomniane przeżycie.  Prawdopodobnie jest to dla mnie tak wspaniałe, ponieważ po raz pierwszy mogłam podziwiać te wszystkie szczyty okryte białym puchem. Inne pory roku odznaczają się pięknymi kolorami, od zieleni po złoto... natomiast zima niesie ze sobą głównie biel. Docenienie takiego piękna to nie lada wyzwanie. Jednakże kiedy człowiek zacznie zauważać, jak niesamowite i fascynujące mogą być takie widoki to już nie umie oderwać od nich wzroku.

Tak przynajmniej było ze mną :)

Nawet spacery przy minus 10-ciu stopniach nie są tak wielkim kłopotem. Odpowiedni strój i obuwie sprawiają, że żaden szlak nie jest straszny. Oczywiście mówię tu o traktach wytyczonych dla mniej doświadczonych turystów. Nie zamierzam zdobywać Orlej Perci z kilkucentymetrową wartstwą lodu pod stopami i nikłym przygotowaniem fizycznym. Do domu wracałaym chyba śmigłowcem TOPRu ;)

Spróbowałam nawet jazdy na nartach, choć ból w łydkach, wywołany nadmiernym zdobywaniem górskich szczytów, uniemożliwił mi dłuższe skosztowanie tej "rozrywki". Podziwiam wszystkich, którzy lubią narty, osobiście wolę łyżwy.... ewentualnie w przyszłosci chcę spróbowac snowboard'u :P

Słyszałam kilka głosów z prośbami o zdjęcia... Nie są to może fotografie godne wystawy w galerii, ale mnie się podobają. Muszą, bo w większości zostały wykonane przez mojego chłopaka. Spróbowałabym powiedzieć, że są brzydkie :P







8 lut 2012

Daleko, jak najdalej...

Najwyższy czas, aby oderwać się nieco od TEJ rzeczywistości i przenieść w jakieś lepsze miejsce... Wyjeżdżam!! :D

Tydzień w Zakopanem spędzony w doborowym towarzystwie. Spanie do późna, spacery na Krupówkach, bieluchny śnieg  i (mam nadzieję) słoneczko w ciągu dnia.

W tym momencie niczego więcej nie potrzebuję. Wyjechać żeby odpocząć nieco od rodziców, nawet znajomych. To niesamowite uczucie, gdy całkowicie zmienia się otoczenie i ma możliwość oderwania od codziennych trosk i problemów.

Choc przyznam, że ostatnimi czasy wszystko w moim życiu układa się jak najlepiej. Nowa wspaniała znajomość, zaliczona sesja, odzyskałam przyjaciółkę i mogę wyjechać, aby odpocząć.
Czyżby po dłuższym czasie porażek, nareszcie los się odwrócił?
Chyba tak :)

Do usłyszenia po powrocie ! :D


5 lut 2012

Tylko udawałam...

Ojej, ojej... po głowie chodzi mi dość dziwny temat; co właściwie nie jest aż tak zaskakujące, jeśli sią zauważy, jak spaczona jest moja psychika :P

Zaczęłam się dzisiaj zastanawiać nad tym DLACZEGO kobiety udają orgazmy ? ? ? ? ?
Wiadomo, u panów kwestie tego typu nie istnieją. Szczytowanie albo jest, albo go nie i nie ma jakiejkolwiek mozliwości na inny scenariusz. W końcu, jak mężczyzna mógłby udać orgazm?
Kobiety natomiast mają łatwiej. Nie dość, że bez problemu mogą ukryć swoje podniecenie, to równie łatwo są w stanie udać orgazm. Jednakże dlaczego to robią?

Mam dwie hipotezy.

Po pierwsze, wydaje mi się, że w większości przypadków udawany orgazm jest podczas stosunku z mężczyzną kochanym albo przynajmiej lubianym. Jak już kiedyś w poście wspomniałam, seks jest dla niektórych tylko przyjemnością, nie tylko wyznaniem wielkiem miłości.  Gdy kobieta idzie do łóżka ze swoim stałym partnerem, a jednak tego dnia nie wszystko idzie tak, jak powinno... udaje. Samego podniecenia udać nie można, ale orgazm- bez problemu. Wydaje mi się, że w tym wypadku jest to jedynie sposób na uchronienie ego partnera przed zderzeniem się z twardym brukiem. Jak musi się czuć mężczyzna, któremu nie udało się doprowadzić swojej kobiety do szczytowania? Na pewno nie skacze z radości; raczej zaczyna czuć się nieudolny, jakby ją zawiódł (oczywiście, to tylko kobieca opinia... mogę się mylić). Po co w takim razie narażać go na chandrę? Jeden, czy dwa udawane orgazmy nic nie zmienią... a obie strony są z tego powodu zadowolone.

Oczywiście, każdy kij ma dwa końce. Jeżeli takie sytuacje są permamentne, robi się nieciekawie. Przyznajmy to szczerze, każdy w jakimś stopniu lubi seks... nie dość, że jest on sporą przyjemnością, to jeszcze w jakiś sposób pomaga rozładować napięcia wywołane codziennymi stresami. Niespełniona osoba, jedynie kumuluje w sobie cały stres i naprężenie. Sprawianie przyjemności drugiej osobie, często niesie ze sobą satysfakcję i dla nas, ale każdy chciałby też czasem oddac stery i pozwolić komuś na sprawienie nam przyjemności. Tak, więc... gdy kobieta nie jest odpowiednio sytmulowana przez swojego faceta, w końcu zacznie wyładowywać na nim swoją frustracje w kłótniach, albo...  poszuka tej stymulacji gdzie indziej...

A druga hipoteza? Nie jest łatwo doprowadzić kobietę do orgazmu. Czasem się uda, czasem nie... loteria normalnie :P ale może, gdy kobieta zaczyna udawać orgazm, jakoś  stymuluje... przekonuje swoje ciało, że jednak odczuwa swego rodzaju przyjemność... taka autosugestia. Możliwe, że wtedy rzeczywiście udawany orgazm, zaczyna przeradzać się w coś prawdziwego.

Jak ja lubię rozpatrywać kwestie tego typu... są to tak naprawde pytania, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Może dlatego są takie ciekawe :D

31 sty 2012

I'm back !

Nareszcie, mogę wciągnąć w płuca słodkie powietrze wolności! Sesja została w tyle... zaliczona w 100% :)

Teraz, gdy w końcu mam chwilę wolnego.... zupełnie brakuje mi pomysłów, co mogłabym zrobić. Kiedy nad moją głową wisiało widmo poprawki i stosy notatek zalewały mi biurko, nie mogłam opędzić się od obowiązków... często całkowicie niepotrzebnych. Ale jak można się uczyć, gdy ubrania w szafie nie są poukładane?! Albo kiedy kredki na biurku nie są idealnie zatemperowane? :P

Teraz koniec z tym... w szafie mam porządek. Na biurku też. Nawet w życiu się poukładało. Czyżbym mogła spokojnie usiąśc z książką w ręku i niczym się nie przejmować?

I oto sedno tego postu. Ludzie bez przerwy narzekają na brak wolnego czasu. Nadmiar pracy, obowiązków domowych, problemów z życiem osobostym- wszystko to pochałania minutę za minutą, każdego naszego dnia. Kiedy jednak przychodzi chwila, gdy nie musimy nic robić.... dosłownie nic nie robimy.
Wielokrotnie zdarzało mi się słyszeć komentarze w stylu : "Gdybym miała czas, poszłabym n kręgle." "Chwila wolnego i mógłbym w końcu dokończyć książkę."
Jednak jeszcze częściej widziałam, że w momencie, gdy ktoś MIAŁ ten wolny czas nie robił absolutnie nic. Wszystkie wielkie plany, snute po cichu w czasie pracy, czy nauki legły w gruzach, przytłoczone... lenistwem.

To, że zniechęcenie dopada nas często w natłoku pracy- jestem w stanie zrozumieć.  Jednak gdy mamy już wolną drogę i możliwość robienia WSZYSTKIEGO...? Dlaczego właśnie w momencie, gdy już możemy iść naprzód, zaczynamy odpuszczać?

25 sty 2012

Ktoś nowy...

Nikt nie chce być sam. Dlatego wciąż staramy się poznawać nowych ludzi, obracać w różnych towarzystwach, poprzez łańcuszki znajomych odnajdywać coraz to ciekawszych kompanów zabaw (i nie tylko).

W pewnym momencie może jednak pojawić się problem. Załóżmy, że masz dwójkę przyjaciół, z zupełnie różnych środowisk. Chłopaka/dziewczynę, którzy nie znają twoich znajomych. Albo nawet grupki przyjaciół: jedni czarni, drudzy biali (kolory najlepiej to obrazują). Ty jesteś szary/szara. Doceniasz wady i zalety każdego z nich. Z każdym dobrze się bawisz, na swój sposób.

Kiedy pojawia się problem? Gdy dochodzi do sytuacji zapoznania ich ze sobą. Od razu człowiek zastanawia się, czy nie wynikną z tego jakieś konflikty, czy każdy będzie się (w miarę) dobrze bawił. Nie chodzi nawet o zawarcie nowych, wielkich przyjaźni i stworzenie kochającej się rodzinki. Zwykłe dogadanie się w sytuacjach wspólnych zabaw, jak urodziny osoby "łączącej".

Co, kiedy jednak nie da się tego pogodzić? Dochodzi do tego, że człowiek jest podzielony między dwa światy i musi rozdzielać swój czas tak, by nikt nie czuł się pokrzywdzony. Często pojawia się dysonans, gdy zaczyna się otrzymywać sprzeczne informacje od różnych ludzi... i jak tu wszystkim dogodzić?

Najtrudniejsze staje się to chyba, gdy trzeba pogodzić konflikt między partner/partnerka = przyjaciele. Zawsze zależy nam na obu stronach i nie chcemy, by ktoś czuł się zaniedbany, albo ignorowany. Z jednej strony nasi towarzysze powinni wykazać się dojrzałością i z (nawet sztucznym) uśmiechem znosić towarzystwo niechcianych osób. Przecież i tak nie muszą widywać się 24/h.

A kiedy jedna ze stron, pomimo wszelkich zalet, nie umie odnaleźć się w takiej sytuacji? Nie czuje się swobodnie w towarzystwie tych innych ludzi i nie umie tego ukryć. Czy naprawdę musi dojść do tego, że człowiek zaczyna żyć na dwa różne sposoby? Jakby jego życie toczyło się w dwóch (albo i trzech, czterech, pięciu....) wymiarach, które nie umieją wspólnie egzystować.

Najgorsze jest pierwsze spotkanie, zwłaszcza gdy wiemy, że jedna ze stron ma problemy w odnalezieniu się w nowym otoczeniu. Co dalej...? Poddać się i żyć na dwa fronty, czy walczyć i na siłę odnajdywać sympatie tam, gdzie ich nie ma ?

Sama miałam taką sytuację, właśnie na swoich urodzinach. Zaprosiłam znajomych z różnych "środowisk"...  ze studiów, starych znajomych, kilka osób poznanych przez "łańcuszki". Szybko zawieram znajomości i lubię się otaczać ludźmi, więc w ten wyjątkowy dzień chciałam mieć wszystkich wokół siebie. Niestety nie było tak, jak sobie wymarzyłam. Większość osób dogadywała się ze sobą dobrze, nie musieli udawać. Zwykła impreza. Ale był i drugi koniec kija- parę osób siedziało z boku, jakby za karę, że muszą tu być. Nikt ich nie zmuszał, a i mnie się zrobiło przykro, że źle się bawią. W takich momentach wolałabym już chyba, żeby udawali zamiast siedzieć, jak naburmuszone snoby.

Nie lubię takich sytuacji !!! !!! !!!

Chyba zaczynam odrobinę wariować, ale na obecną chwilę... winę mogę zrzucić na zmęczenie spowodowane sesją :P

21 sty 2012

K czy P ?

Nie mam ostatnio za wiele czasu na pisanie, ale przyznam, że jestem bardzo ciekawa jednek kwestii.
Ostatnimi czasy (po raz chyba setny) wdałam się z koleżanką w dyskusję, który domowy zwierzak jest lepszy... PIES czy KOT ?

Osobiście bardzo lubię psy, ale moją życiową miłością są koty... Dlaczego?

Po pierwsze pies jest niczym niewolnik; kocha bezgranicznie, nie ważne jak wielką krzywdę mu wyrządzić. Na uczucie kota trzeba sobie zasłużyć, dlatego mam do nich tak wielki szacunek.

Ponadto kot ma swój własny rozumek, chodzi własnymi drogami, jest (na swój sposób) niezależny. Psy tak nie robią, przybiegają na każde zawołanie... służalczość.

Poza tym kot wymaga mniej opieki- nie trzeba z nim wychodzić, można mu zostawić jedzenie w misce i zje tyle ile będzie potrzebował... pies natomiast wymaga częstych spacerów (czyli nie możesz np. iść do pracy na te osiem godzin) i gdy się go karmi będzie jadł, aż zwróci.. a potem je dalej.

Ostatnim elementem jest wygląd. No nic nie poradzę, że gracja z jaką porusza się kot... te oczy.. smukłe ciało i elastyczny ogon... sam widok przyprawia mnie o szybsze bicie sera :)

Oczywiście każdy z wymienionych przeze mnie elementów można przełożyć na korzysć psów- bardziej przyjacielskie, zmuszają nas do ruchu... itd.. itd...

Ale to mój pogląd, a ja jestem ciekawa opinii innych :)




18 sty 2012

DZIURA ! ! ! !

Zastanawiające, że człowiek może całe życie szukać szczęścia i tak naprawdę nigdy nie znajdzie tego, co go w pełni satysfakcjonuje. Niewlele osób potrafi przyznać, że odnalazło coś, co nie daje im żadnych powodów do wątpliwości.

Dlaczego więc, gdy w końcu uda nam się odszukać w tym całym chaosie życia coś (lub kogoś) co nas naprawdę uszczęśliwia, zaczynamy szukać dziury w całym? Od razu odnajdujemy, nawet nie wady w całej sytuacji (czy u osoby), ale rzeczy, które sprawiają, że nie czujemy się pewnie.
Czyżby odnalezienie prawdziwego szczęścia sprawiało, że człowiek nie umie w nie uwierzyć?

"To zbyt piękne, by było prawdziwe. Na pewno coś jest nie tak!"

To straszne, że tak często nie umiemy cieszyć się tym co mamy. Zatracić się, zapomnieć o wszelkich niepewnosciach, które w końcu wyjaśniają się i najczęściej okazują całkowicie bezpodstawne.
Zupełnie, jakby w dzisiejszym świecie człowiek nie potrafił swoim umysłem pojąć czegoś takiego, jak szczęście doskonałe. Wciąż stara się odnależć nowe niedopowiedzenia i problemy... może tak jest łatwiej?

Ktoś kto do tej pory spotykał się jedynie z rozczarowaniami i ludzką głupotą (albo i prawdziwą nienawiścią) nie umie pojąć, że są w życiu rzeczy, które mogą być idealne. Nazwijmy to swego rodzaju mechanizmem obronnym: jeśli odnajdziemy w naszej sytuacji, jakieś niedociągnięcia- nie będzie ona idealna. Jej strata nie bedzie aż tak bolała. Bo w końcu, czy można tęsknić za czymś, co nie było IDEALNE ?

Szukamy rzeczy (lub osób), które wypełnią nas od środka i dadzą całkowita satysfakcję... uszczęśliwią. Gdy je znajdziemy nie jesteśmy w stanie tego zaakceptować. Nasz umsył broni się wszelkimi sposobami, żebyśmy tylko nie dali się ponieść emocjom. Serce wyrywa się z euforią, ale mózg włącza hamulec ręczny.

Gdzie tu logika...?

15 sty 2012

Banan na twarzy

Jak to jest, że jednak osoba potrafi sprawić, że nie możemy przestać się uśmiechać... nawet, gdy nie ma jej obok.
Często chodzę roześmiana, głównie z powodu znajomych, jakich sobie dobieram. Sama mam dziwaczne poczucie humoru, więc w połączeniu z nimi, potrafię wpaść w taką fazę śmiechu, że powrót do powagi jest niemal niemożliwy, a na pewno bardzo długi. Ale rzadko się zdarza, by był ktoś o kim sama myśl sprawia, że mam na twarzy banana (czyli, jak określa moja przyjaciółka- wielki, głupawy uśmiech).

Jest tak wiele sytuacji w życiu, które sprawiają, że nasze usta wykrzywiają się w ten charakterystyczny sposób, jednak po chwili wracamy do normalności ( względnej normalności :P ). A czasem zdarzają się osoby, które wywołują u nas uśmiech, z którego nawet nie zdajemy sobie sprawy. Wystarczy myśl, sms, czy jakiekolwiek inne z nią powiązanie i możemy cały dzień chodzić roześiani od ucha do ucha, bez względu na to, czy właśnie oblaliśmy jakiś egzamin, dostaliśmy mandat, czy cokolwiek innego.

Najgorsze jest to, że znajomi zaraz to zauważają i zaczynają wiercić dziurę w brzuchu, co (lub kto) ma na nas taki wpływ. Jak tu się wykręcić od odpowiedzi? :P

Teraz siedzę nad nauką do kolokwium i zamiast załamywać się, że tak niewiele umiem, a zostało mało czasu (matko, jest prawie trzecia a przecież dopiero, co się obudziłam! Kiedy ten czas zleciał?!) to błądzę myślami gdzieś daleko stąd...

Najwyższy czas się ogarnąć, niestety często w walce rozum vs. emocje- wygrywa to drugie :P
Posłucham więc czegoś na uspokojenie i do nauki! A najlepszym muzykiem, który mnie wycisza jest Paco de Lucia :D

http://www.youtube.com/watch?v=jxXmdFYF58k

Polecam :)


13 sty 2012

Napój WYskokowy ...

Wódka, koniak, szapman, piwo, whiskey, brandy, wino, rum, gin.. i wiele, wiele innych. Jakie jest jego zastosowanie? Chyba można by znaleźć więcej możliwości użytku niż rodzajów. Od funkcji " ułatwiania zabawy", po funkcję "zapominania o problemach".

Mnie zastanawia jednak to, jak ludzie zmieniają się pod wpływem alkoholu.

Niektórzy upijają się na "smutaska"; zaczynają wspominać wszelkie wypadki z przeszłości, które były dla nich nie do końca przyjemne. Łzy same lecą z oczu, zalewając ubrania, rozmazując makijaż ( nie tylko u dziewczyn :P ) i zmieniając atmosferę imprezy. Raz zdarzyło mi się znaleźć na zabawie, gdzie wszyscy posmakowali sporych ilości alkoholu i po krótkim czasie płakaliśmy całą gromadą nad.... śmiercią bohatera jakiejś kreskówki. A potem już poszło... każdy odnajdywał swoja najbardziej przygnębiające wspomnienia i dzielił się nimi z innymi. Wszyscy robiliśmy za fontanny.... a pomimo tego, miło ją wspominam :)

Co mamy dalej? Odważnych flirciarzy! Te kilka kieliszków potrafi zmienić prawdziwą "szarą myszkę" w największą kokietkę, a zakompleksionego chłopczyka w istnego Casanove. Wtedy łatwo podejść do kogoś, kto od dawna przyciągał naszą uwagę; zagadać, porozmawiać dłużej niż 10 sekund; może nawet flirtować! Jednak jeśli ktoś wie, że w taki sposób reaguje na alkohol, należy pamiętać o jednym: przed imprezą, jak najgłębiej schować swój telefon. Inaczej można znaleźć w nim następnego dnia wiele miłosnych sms'ów do koleżanek i kolegów.

What more... no tak, nie zapominajmy o błaznach. Wszyscy znamy kogoś, kto pod wpływem alkoholu zmienia się w największego kawalarza naszych czasów, który rzuca najlepszymi dowcipami...  budzi się w nim zawodowy tancerz, piosenkarz, czy kabareciarz. Niestety, często kończy się to też wygłupami w stylu- a teram pokażę wam jak lata Superman....

 I jeszcze misie do tulenia.... to tak, jakby alkohol włączał u nas taki przycisk : tulić-głaskać. Wtedy jesteśmy straceni, a razem z nami wszyscy dookoła. Wtedy każdy z obecnych staje się idealnym kandydatem/kandydatką do bycia naszym pluszaczkiem ;)

Ostatni według mnie element do eliksir prawdy. Sytuacja, gdy wypity alkohol sprawia, że nasz język całkowicie się rozwiązuje. Nie istnieje coś takiego, jak sekret (nasz, albo cudzy), tematy tabu, czy bolesne wspomnienia, o których nie powinniśmy głośno mówić. Jesteśmy też skorzy do odpowiadania na wszelkie pytania... znika skromność, wstyd, samokontrola. Niestey, także i wtedy możemy się pogrążyć wydając swoje największe tajemnice.... swoje to jeszcze, ale nie-daj-boże są to tajemnice przyjaciela/przyjaciółki!



Sama chyba podpiszę się pod eliksirem prawdy i misiem do tulenia... dlatego, jak piję wśród znajomych, musze się pilnować :P
A jak na was działa alkohol? :)


11 sty 2012

Charged schedule :(

Obawiam się, że obecnie mój umysł został całkowicie pochłonięty przez sesję. To już trzecia w mojej karierze, a jednak podchodzę do niej z takim samym stresem, jak do każdej innej. Zawsze na dwa tygodnie przed pierwszym egzaminem zaczynam powoli odczuwać delikatne mrowienie w palcach- oznacza to, że nadszedł już TEN czas. Należy uporządkować notatki, zebrać lektury, odnaleźć wszystkie zagubione notki i dopowiedzenia, dogadać się z innymi, by pokazali swoje bazgroły z wykładów, kupić kolorowe markery i zasiąść do nauki.

Pierwszy raz, tak naprawdę, zaczynam uczyć się tak wcześnie. Choć stres odczuwam z dużym wyprzedzeniem, to uczę się zazwyczaj na 2 - 3 dni przed egzaminem. Zawsze wyznawałam zasadę trzech Z :
Zakuj
Zdaj
Zapomnij

Przecież tak naprawdę połowa z tych rzeczy, które teraz zaprzątają moją głowę nigdy mi się nie przyda w życiu. To jak z matematyką w szkole- czy kiedykolwiek bedę potrzebowała funkcji kwadratowej, albo definicji sinusoidy? (podkreślam: studiuję psychologię). Jednakże na obecną chwilę muszę  znać na pamięć wszelkie definicje, procesy... wszystkie skumulowane informacje będą powoli rozsadzać moja czaszkę od środka.

Kilka dni, a tak wiele do zrobienia... egzaminy, kolokwia, dodatkowe odpowiedzi, prezentacje... a jednak (pomimo stresu) nie umiem sie zmobilizować do ODPOWIEDNIEGO zakuwania.  To właśnie nazywa się prokrastynacją- mechanizm obronny, stosowany rpzez nasz umysł, polegający na odwlekaniu poważnego zadania, często poprzez zajmowanie się czymś o znacznie mniejszym znaczeniu. Ja na przykład zawsze przed sesją mam idealny porządek w pokoju i szafie oraz znam każdy centymetr sześcienny mojego sufitu. A potem przychodzi tzw. żal podecyzyjny, czyli powtarzanie sobie w kółko :
"Dlaczego nie zaczęłam sie uczyć wcześniej?!"
Dlaczego? Może jestem zbyt wielkim leniem, by uczyć sie systematycznie (choć co semestr powtarzam sobie, że czas zacząć stosować regularne metody nauki)... albo zwyczajnie lubię ten zastrzyk adrenaliny, gdy zostaje mi kilka dni (lub godzin) do zakucia materiału na kilkaset stron.

Nie waże, co... ani dlaczego.... ważne, że idę się teraz uczyć, bo jak powiedział Terry Pratchett :

"Uniwersytety są skarbnicami wiedzy:
studenci przychodzą ze szkół przekonani, że wiedzą już prawie wszystko;
po latach odchodzą pewni, że nie wiedzą praktycznie niczego.
Gdzie się podziewa ta wiedza?
Zostaje na uniwersytecie, gdzie jest starannie suszona i składana w magazynach."



Czas bym i ja pozostawiła coś na tym Uniwerku  :)

9 sty 2012

Where is my coffee ... ?!

Tak naprawdę niektórzy uważają kawę za narkotyk. Wspominają o jej negatywnych skutkach dla zdrowia, takich jak nadciśnienie, osteoporoza, udary mózgu, choroby serca, a nawet- rak. Prawdą jest, że mocna, sypana kawa pita w naprawdę dużych ilosciach może prowadzić do swego rodzaju uszkodzeń organizmu. Jednak nie uzależnia! Człowiek może najwyżej przyzwyczaić się do pobudzenia, jakie wywołuje u niego kofeina i nie być w stanie odpowiednio bez niego funkcjonować. That's all...

Dalej- przeprowadzono wiele badań nad kofeiną i jej właściwościami. Oczywiście, nie wszystkie warte są naszej uwagi. Jednakże nie udowodniono wpływu kawy na choroby nowotworowe, cholesterol, czy udar mózgu. Kawa wypłukuje z naszego organizmu wapń, jednak nie w zastrważajacych ilościach, więc są naprawdę nikłe szanse na to aby zachorować na osteoporozę.
Podobnie nadciśnienie- im rzadziej pijesz kawę tym większe prawdopodobieństwo, że twoje tętno się zwiększy, w czasie jej spożywania. Im częściej jednak przyjmujesz kofeinę, tym bardziej efekt ten zanika. Trzeba by się naprawde postarać, aby kofeina doprowadziła do nadciśnienia.
Ale... powinno się pamiętać o fakcie, że każdy organizm jest indywidualny: różnie reagujemy na czynniki ze środowiska; dlatego jedna osoba może traktować kawę jako błogosławieństwo, dla innej być istnym dziełem szatana. U jednego z nas kawa nie będzie wywoływała skutków ubocznych, a nawet może mieć same plusy; u kogoś innego doprowadzi do... nadciśnienia. KAŻDY REAGUJE INACZEJ! Dlatego nie wolno przesadzać :P
A także wiek, osoby starsze powinny unikać picia mocnej kawy. Może zastąpić espresso- capuccino? Albo kawą zbożową  :)

Nie wolno jednak zapomnieć, że nawet kawę można przedawkować. Wyżej mówiłam o chorobach, które kawa może powodować lub przyczyniać się do ich rozwoju. Jednak jest jeszcze krótkotrwały efekt działania kawy, bazujący na naszym zdrowiu i psychice. Przykładowo "zdenerwowanie kofeinowe"- czyli nadmierne rozdrażnienie i uczucie niepokoju, spowodowane nadmiarem kofeiny w naszym organizmie. Może utrudniać zasypianie, zwłaszcza u tych, którzy pijają ją niezbyt często i nagle wieczorem zafundują sobie kubek mocnej kawy. Powinny jej też unikaż kobiety w ciąży- i tutaj będę podpisywać się obiemia rękami. Nie ważne, czy szkodzi, czy nie... przy dzieciach lepiej nie ryzykować :)

A jakie są plusy? Podobno kawa poprawia nasza pamięć krótkotrwałą (czyli to, co zapamiętują nasze zmysły... na jakieś kilka sekund), ułatwia koncentrację i wpływa na układ trwaienny. Czyżby chroniła też przed marskością wątroby? Tak mówią. Zmniejsza prawdopodobieństwo wystąpienia kamicy żółciowej, chroni przed próchnicą, cukrzycą, nowotworami.... oczywiście prawda jest po środku. Być może ma ona w sobie pewnego rodzaju lecznicze właściwości, w końcu jest to dar od etiopijskiego kawowca- wiecznie zielonej rośliny :D Pewne jest, że pobudza ona nasze jelita do lepszej pracy i zapewia nam efektywniejsze myślenie.

A czym kawa jest dla mnie? Chyba tylko smacznym napojem. Nie czuję po niej przypływu energii, ani większej ochoty do pracy :P jednak ciężko mi odmówić jej sobie rano, czy w czasie dnia spędzanego nad książkami. Jest to już raczej kwestią przyzwyczajenia- kawa, ciastko i można zasiadać do nauki! :D

7 sty 2012

Dzieciństwo

Wspomnienia z dzieciństwa wracają niesamowicie szybko, przy najmniejszym impulsie. Obrazki, dźwięki, smaki, dotyk niektórych materiałów- wszystko to w jakimś stopniu przenosi nas w świat zabawek i radości... życia bez trosk. Pamiętam, że dawniej moim największym zmartwieniem była tabliczka mnożenia i czy przekonam rodziców, by kupili mi nową lalkę Barbie xD
Tego typu retrospekcje przeżywam dość często, jednak jeszcze nic nie wzruszyło mnie tak bardzo, jak bajki Disney'a. Wychowałam się na nich....
Wczoraj puścili w telewizji "Króla Lwa". Pomimo iż piosenka wprowadzająca- "Krąg życia"- została zmieniona (co początkowo sprawiło, że wpadłam w furię) to obejrzenie całości zalało mnie falą wspaniałych wspomnień. Mam dwadzieścia lat, a i tak popłakałam się na śmierci Mufasy- czy to dziwne?

Co jeszcze sprawia, że tęsknimy do tych minionych lat? Mnie na pewno radują słodycze, które były popularne, gdy byłam dzieckiem. Na przykład pudrowe cukierki i lizaki; teraz przyprawiają mnie o ból gardła, bo są za słodkie i drapią przy jedzeniu, ale i tak nie mogę się im oprzeć. Na dodatek pamiętam, że były takie bransoletki i zegarki z cukierów- fantastyczność!  Żelki "Malinki", czyli zwykłe żelki optoczone w małych lukrowanych kuleczkach. Pychota! Kiedyś zjadałam kilka paczek dziennie :P Frugo... to jest naprawdę niezapomniane wspomnienie.  Nie dość, że smak jest właściwie taki sam, jak każdego innego napoju, to ma chyba w sobie więcej chemii niż Cola :P Jednak te pstrykające nakrętki xD Brakuje mi jeszcze czekoladek "Milka Stars" i gum "Shock" xD Gumami robiło się njalepsze kawały znajomym... "Masz, zjedz. Ta guma jest pyszna!" a potem obserwowało się ich wykrzywione twarze :D

What more? Stare zabaki i gry... nie ważne ile mam lat, gdy zdarza mi się odwiedzić jakieś dzieci z chęcią siadam z nimi do zabaw... lalki, kucyki Pony, malowanki, edukacyjne gry planszowe xD To dopiero budzi wewnętrzne dziecko. Zdarzało mi się nawet nie raz widzieć kolegów (w moim wieku) którzy mając styczność z dziećmi bawili się samochodzikami i żołnierzykami z większym zaangażowaniem niż czterolatki ! :D

No i oczywiście muzyka... jak byłam mała słuchało się "Smerfnych hitów". Nie zapomnę tego szału na smerfne kawałki :P Pamiętam jeszcze, że miałam też taką fajną płytę z piosenkami edukacyjnymi; nazywała się... "Sery i inne numery". Śpiewała chyba Anna Jurksztowicz; byłam zakochana w tej płycie, która na dodatek uczyła o bajkach, noszeniu sztucznych futer... dowiedziałam się dzięki niej, jak jest po francusku Czerwony Kapturek :D

Znalazłabym jeszcze wiele elementów, które budzą we mnie to małe, zabieganie dziecko. Mam tylko nadzieję, że za kolejne dwadzieścia lat, wciąż będę płakać na "Królu Lwie". W końcu, nie zmieniłam się aż tak bardzo... i chyba sie już nie zmienię :)

4 sty 2012

Seks bez miłości to puste doświadczenie. Ale wśród pustych doświadczeń to jedno z najlepszych.

Cytat ten wypowiedział Woody Allen i stał się on moim ostatnim tematem do rozmyślań.
Zastanówmy się chwileczkę, czym obecnie jest seks? Kiedyś służył on niemal wyłącznie prokreacji. Gdy odkryto, jak wielką przyjemność niesie on ze sobą (oczywiście, przy odpowiednim zaagnażowaniu) ludzie zaczęli traktować go bardziej "łaskawie". Nie było to już zarezerwowane wyłącznie dla małżeństw. Pojawiły się prostytuki i coś, co wszystkich doprowadzało do szewskiej pasji - zdrada. Ale nie o tym chciałam....

Pożycie intymne powoli wychodziło na światło dziennie. Pomimo iż wciąż uważane było za temat tabu rosła ludzka (a zwłaszcza młodzieńcza) ciekawość na jego temat. W ten oto sposób panna młoda przestała mieć obowiązek bycia dziewicą. Seks zmienił swoje znaczenie- zamiast być elementem małżeństwa stał się detalem uczucia.
Para, będąca od jakiegoś czasu w związku, uważała sprawy łóżkowe za swego rodzaju wyznanie miłości. To jakby wypowiedzenie słów "kocham cię" za pomocą ciała. Jednak i to nie utrzymało się zbyt długo w społeczeństwie. Skoro seks to taka rozkosz, a możliwości antykoncepcji stale rosną, dlaczego nie może być tylko przyjemnością? Jak jedzenie czekolady, czy wypad do kina. Szybki numerek w samochodzie, albo znajomość "na jedną noc" stały się powszechne i jednocześnie potępiane społecznie (przyznajmy szczerze, głównie przez starsze pokolenie).
Jak należało by ogarnąć tą sytuację? Czy naszym celem powinno być ukrywanie seksu i zachowywanie tylko dla tej jedynej / tego jedynego, czy jednak można czerpać z niego zwykłą przyjemność, pamiętając oczywiście o zdrowym rozsądku?
Każdy ma swoje podejście i żadnego nie powinno się potępiać. Zwroty typu: cnotka-niewydymka, czy puszczalska świadczą jedynie o ograniczeniu inych, lub ich zazdrości. Bo kto prędzej nazwie kogoś "ladacznicą" ? Dziewczyna, która nie ma zbyt dużego powodzenia u płci przeciwnej lub jest ortodoksyjną zwolenniczką seksu z miłości? Czy jednak osoba, która ma luźne nastawienie do spraw erotyczności?

Zawsze kiedy słyszę tego typu rozmowy, gdzie dyskutują dwie osoby o różnych poglądach, mam ochotę zacząć się śmiać. Bo tak naprawdę, co kogoś obchodzi cudze życie seksualne? ;)

A oto jeszcze jeden cytat Allena :
Miłość jest odpowiedzią, ale kiedy czekasz na odpowiedż, seks zadaje całkiem interesujące pytania.


P.S.
Wiem, że można by tu poruszyć temat zbyt wczesnego rozpoczynania życia seksualnego u małolatów, ale chyba nie dorosłam by dywagować na ten temat. Zamiast zwykłych rozmyślań znalazły by się tu jedynie zdania wykrzyknikowe, oskarżenia i wulgaryzmy. Niestety, brak mi tolerancji w tym temacie.

2 sty 2012

ANTICIPATIO

(łac. oczekiwanie)

Odbyłam dziś interesującą rozmowę z koleżanką, na temat cierpliwości. Dokładniej- spokojnego oczekiwania na to, aby osobnik z "brzydszej" płci podjął odpowiednie kroki do rozpoczęcia nowej znajomości. Jak powinna wyglądać taka sytuacja?
Kiedyś było nie do pomyślenia, by to kobieta stawała się łowcą a mężczyzna zdobyczą (oficjalnie, wiadomo, że nikt nie jest tak dobry w dyskretnym owijaniu sobie ludzi wokół palca, jak kobiety). Dama mogła co najwyżej kokietować, aby dać do zrozumienia, że jest kimś zainteresowana. Niestety w dzisiejszych czasach, gdy panowie otrzymują sprzeczne sygnały (bądź twardy, ale delikatny, męski i wrażliwy zarazem) a ponadto wzrosły żeńskie oczekiwania wobec potencjalnych partnerów, wszystko to doprowadziło do sytuacji, gdzie mężczyźni za bardzo boją się postawić tych pierwszych kilka kroków. W wyniku tego kobiety muszą przejmować te role i stają się bardziej dominujące. To z kolei prowadzi do tego, że mężczyzni przestają się starać tak, jak chciały by tego panie. Czy nie wygląda to na zamknięte koło?

Oczywiście idę teraz po społecznych stereotypach; nie wszyscy się tak zachowują. Jednak prawdą jest, że panowie mają często więcej dystansu. Takie warunki prowadzą do pytania: jak powinna zachować się dziewczyna?
1. Czy powinna cierpliwie czekać i pozwolić JEMU na decydowanie? Pamiętajmy o tym, że kobiety są niesamowicie niecierpliwe i często nie lubią sytuacji, gdy nie wiedzą na czym stoją.
2. Czy może powinna przejąć inicjatywę, odbierając (za przeproszeniem) facetowi jaja? Pewnie, że kobieta też musi się postarać, ale wyobraźcie sobie sytuację, gdy to ona non-stop rozpoczyna rozmowy, zaprasza na randki, etc.
Przy braku zainteresowania jednej ze stron, druga z czasem traci zapał. Coraz mniej zaczepia- bo nie chce być natrętna. Wiadomo, jak kończy się taka sytuacja.
Na tego typu tematy można by dywagować dniami i nocami. Sama wielokrotnie spotkałam się z tym dylematem. Kiedy raz byłam zbyt "chętna" do zawarcia znajomości i telefon niemal topił mi się w rękach od wysyłania sms'ów- wszystko szybko się rozpadło. Innym razem odpuściłam i pozwoliłam sytuacji toczyć się samej- wszystko się rozpadło, choć nieco wolniej i w większym stresie. Dobrą opcja było by znalezienie złotego środka. Jednakże... takowy nie istnieje. Można delikatnie naciskać na drugą osobę, jednak po krótkim czasie może to wydać się namolnością i człowiek odpuszcza. Czeka w niepewności na ruch partnera/partnerki nie wiedząc, czy w góle się doczeka. Mija godzina za godziną, dzień za dniem i ... cała ochoczość mija.
Niestety, nie ma odpowiedniego wyjścia z takiej sytuacji. Jednak doszłyśmy razem z koleżanką do całkiem satysfakcjonującego wniosku : "Czekaj na ruch faceta. Jeśli będzie dość twardy by poprowadzić tą znajomość, pomóż mu. Kiedy jednak nie ma w sobie wystarczającej odwagi- odpuść. Lepiej poczekać na kogoś lepszego niż walczyć o pantoflarza."